Witajcie.
Moje zatoki nie bardzo chcą odpuścić i wyszywanie niezmiernie mnie męczy więc po półgodzinie muszę niestety odłożyć tamborek. Mam zatem nieco więcej czasu na inne przyjemności. Na przykład na czytanie i pisanie, bo co dziwne od tych czynności tak mnie oczy nie bolą. Postanowiłam zrobić mały remanent w swoich papierach (w powieściach i opowiadaniach które produkowałam od najmłodszych lat). Mam do tych utworów literackich ogromny sentyment, są częścią mnie, taką nieodłączną.
Pragnę się z wami podzielić tą romantyczną i nieco naiwną częścią mojej duszy. Opowiadanie nie jest długie i trochę naiwne ale bardzo mi bliskie. Chętnych zapraszam do lektury i proszę o jakieś słowo na temat odbioru. Czy się podobały czy nie... czy miło się czytało, czy było nudne.
Ponieważ jak sam tytuł zapowiada jest to opowiadanie związane z ptakami to na końcu zapraszam do oglądania zdjęć mojego autorstwa.
**********************************************************************************
MOJE
SIKORKI
Elżbieta przez
miejski park nad stawem przechodziła codziennie i to co najmniej dwa
razy. I to od wielu lat. Tędy prowadziła najkrótsza droga do
szkoły podstawowej, do której uczęszczała oraz do gmachu głównego
jej uczelni, na którą się dostała dwa lata temu. Jedynie podczas
nauki w liceum nie miała okazji tak często odwiedzać lubianego
parku.
Jednakże jako dziecko i
nastolatka nie zwracała uwagi na urodę i piękno tego zakątka,
zbyt pochłonięta przyziemnymi sprawami takimi jak odrobione bądź
nie zadanie domowe, sprawdzian czy kartkówka. Dopiero w ósmej
klasie park nabrał dla niej innego znaczenia. A to za sprawą
Adriana.
Miała niecałe piętnaście
lat i była niepoprawną romantyczką. Czytywała romantyczne
opowieści, snuła marzenia i fantazje i księciu na niekoniecznie
białym koniu. I książę, co prawda bez konia, ale się pojawił.
Wracała do domu ze szkoły i oczywiście marzyła. Późna jesień
ogarnęła i ją swoją melancholią. Słońce jeszcze grzało, a
barwne liście rozweselały krajobraz. Postanowiła nazbierać
najładniejszych liści by przyozdobić w pokoju zasłony i firanki.
Czerwono żółte liście jaworu, złociste buku, brązowe i
karminowe dębów… orgia barw pochłonęła Elżbietę. Były takie
piękne w chwili swojej śmierci… oddawały tym hołd minionemu już
latu.
W pewnej chwili dziewczyna
usłyszała świergot i spojrzała na krzew. Na gałązce siedziała
śliczna sikorka z niebieską główką i szczebiotała wesoło.
Chwilę poskakała z gałązki na gałązkę i pofrunęła.
Dziewczyna popatrzyła za nią i zaskoczona spostrzegła, że ptaszek
wylądował na dłoni młodego mężczyzny. Około
dwudziestoczteroletni mężczyzna w jasno brązowym płaszczu na
wyciągniętej dłoni miał wysypane ziarno i okruszki. Co rusz
podlatywał do niego jakiś skrzydlaty mieszkaniec parku i częstował
się. Ela była zachwycona i zdziwiona. One się go w ogóle nie
bały. Przylatywały, siadały i wcale im nie przeszkadzało to jak
do nich przemawiał. Nie słyszała, co prawda tego, co mówił, ale
była pewna, że słowa są ciepłe, a głos ma miękki, aksamitny i
spokojny. Tak jak włosy, które jakby nie mogły się zdecydować
czy chcą być kasztanowe czy miedziane. Lekko lśniły w słońcu.
Nie mogła dostrzec koloru oczu, ale na pewno były jasne. Zresztą w
ogóle uznała, że był nieprzeciętnie przystojny i piękny, gdy
tak spokojnie i dostojnie stał z wyciągnięta dłonią i delikatnie
się uśmiechał do sikor.
Westchnęła cicho i usiadła
na ławce. Nie mogła od niego oderwać wzroku. Miał w sobie coś
magnetyzującego, coś co nie pozwalało jej wrócić do domu tak po
prostu, w tej chwili. Patrzenie na niego sprawiało jej przyjemność.
Po kilkunastu minutach ptasi
przyjaciel zakończył karmienie, otrzepał dłonie i odszedł
nieśpiesznie. Odprowadziła go wzrokiem i z rozczarowaniem na twarzy
podniosła się z ławeczki. W domu pierwsze, co uczyniła to
otworzyła swój pamiętnik i zapisała w nim najpierw kilka krótkich
zdań dotyczących zdarzeń w szkole, po czym rozpisała się na
temat „przyjaciela sikorek” jak nazwała mężczyznę z parku.
Następnego dnia rano, idąc do szkoły rozglądała się za min, ale
nigdzie go nie zobaczyła. Za to w drodze powrotnej natknęła się
na swoje go „ przyjaciela sikorek”. Był w tym samym płaszczu,
stał w tym samym miejscu i tak samo się uśmiechał.
Elżbieta popatrzyła na
zegarek. Była piętnasta. Wczoraj dokładnie o tej samej porze
kończyła lekcje, więc mniej więcej o tej samej porze go
zobaczyła…
Od tego dnia starała się być
w parku o piętnastej by go spotkać. I nie zawiodła się, był
codziennie, niezmiennie w brązowym płaszczu karmił sikorki
niezależnie od pogody.
Mijały dni, tygodnie, a ona
przychodziła do parku by móc patrzeć jak on karmi ptaki. Już
dawno zdała sobie sprawę z tego, że jest w nim zakochana. Miała
piętnaście lat i pełne prawo do tego, aby się nieprzytomnie
zakochać w obcym mężczyźnie na podstawie tylko i wyłącznie
codziennych spotkań w parku, na których nie zamienili ani jednego
słowa. Zawładnął jej sercem i nawet nie zdawał sobie z tego
sprawy. Nie zwrócił przecież uwagi na drobniutką blondyneczkę o
szarych, dziecięcych oczach, która codziennie się mu przyglądała.
Był jej rycerzem, księciem na niekoniecznie białym koniu. Stał
się jej romantyczną niestety platoniczna, młodzieńczą miłością.
Każda strona w jej pamiętniku była zapisana tym, co do niego
czuła, co myślała i co zaobserwowała, a co miało ścisły
związek z nim. Bez przerwy tkwił w jej myślach, stając się
niemal symbolem. Pisała opowiadania, wiersze, piosenki dla niego. A
on…
On przychodził do parku nad
staw i karmił ptaki ziarnem.
Któregoś dnia przed Bożym
narodzeniem spacerowała z koleżankami po ogromnym centrum
handlowym. Wybierały prezenty i robiły zakupy, śmiały się i
plotkowały. Elżbieta zatrzymała się przed sklepem z męską
odzieżą.
- Chyba nie zamierzasz tam
wchodzić? – Spytała się Ania, koleżanka z ławki i najlepsza
przyjaciółka.
- Zamierzam…
- Ale, po co? –
Zainteresowała się inna z koleżanek. – Chcesz coś wybrać
tacie?
- Tu jest strasznie drogo. –
Dodała trzecia.
- Wiem.
Weszła do sklepu i zaczęła
oglądać męskie szaliki. Były bardzo drogie tak jak powiedziała
Marta, ale jej to nie przeszkadzało. Od kilku miesięcy zbierała na
prezent dla niego. Chciała w końcu podejść do mężczyzny swoich
marzeń, poznać go i… dać mu prezent gwiazdkowy. Bardzo jej się
spodobał jeden z szalików. Był ciemno oliwkowy i kolor ten
niezwykle pasował do płaszcza, jaki nadal nosił jej ukochany. Był
miękki i miły w dotyku. Nie zastanawiała się długo. Wybrała ten
i kupiła. Wydając na ten kawałek ciepłej tkaniny tak dużą sumę
pieniędzy czuła jedynie radość i podniecenie.
- Dla taty?
- Nie… Dla niego…
Zauważyłam, że niema szalika i musi mu być zimno jak wieje wiatr.
Ania była wtajemniczona i
tylko głęboko westchnęła. Elżbieta przycisnęła do serca
zapakowany szalik i z uśmiechem towarzyszyła koleżankom w dalszych
zakupach. W pewnej chwili stanęła raptownie. Kilka metrów od niej,
przed wystawą sklepu z biżuterią stał on. Nie uśmiechał się,
był zamyślony. Lecz po pewnym czasie zdecydowanym krokiem wszedł
do środka i bez większego wybierania kupił coś. Co to było nie
wiedziała niestety. Ale nareszcie zobaczyła, że oczy ma
niebieskie...
Koleżanki też się
zatrzymały i popatrzyły na nią ponaglająco. On wyszedł, znacznie
już wolniej, z ciepłym uśmiechem na wargach i aksamitnym
pudełeczkiem w dłoni.
- Adrian! Gdzie ty znikasz? –
Podbiegła do niego jakaś brązowowłosa dziewczyna i zawiesiła się
na ramieniu.
Elżbieta poczuła jak w
oczach pojawiają jej się łzy i powoli przekraczają granicę rzęs
by w końcu spłynąć po policzkach. Obraz jej się zamazał, ale
wcale to nie pomogło, że nie wiedziała jak się oddala jej „
przyjaciel sikorek” z tą brunetką uwieszoną na ramieniu. Miał
więc dziewczynę… nie był sam… był, więc niedostępny dla
niej i … miał na imię Adrian.
Ciężko przeżyła to
zdarzenie. Czuła się strasznie opuszczona i samotna. Nie przestała
przychodzić do parku, mimo iż miała taki zamiar. Nadal siadała na
tej samej ławce pod brzozą i patrzyła jak przychodzi by nakarmić
ptaki. W brązowym płaszczu i bez szalika.
Nie dała mu kupionego
prezentu i nie podeszła do niego. Pozostała z boku, była tylko
obserwatorem.
Aż pewnego dnia to on się
nie pojawił o normalnej porze. Czekała godzinę i wróciła do
domu. Następnego dnia też nie przyszedł i tylko przyzwyczajone do
godziny karmienia sikorki skakały po gałązkach pobliskich krzewów.
Może zachorował… w końcu nie nosił szalika przez całą zimę,
to musiało się zemścić. Ale niestety „przyjaciel sikorek”,
Adrian już nie przyszedł do końca roku szkolnego. A podczas
wakacji nie było jej w mieście i nie miała okazji sprawdzić czy
nie przychodzi może ponownie. Jak poszła do liceum jej droga do
szkoły nie przebiegała już przez park, ale jak miała tylko czas i
okazję to szła do parku nad staw i siadała na ławce pod brzozą i
czekała, jeśli tylko mogła to przez godzinę, od piętnastej do
szesnastej? Niestety ani razu go nie spotkała. Sikorki też
przestały przylatywać w to miejsce tak jak robiły to rok temu
jeszcze.
Adrian, mimo, iż zniknął z
parku nie zniknął z jej serca i myśli. Nadal go kochała i
zastanawiała się, co było przyczyną jego zniknięcia. Najczęściej
przychodziła jej do głowy myśl, że on się ożenił z tą
brunetka i nie miał czasu na karmienie sikorek w parku. Płakała,
kiedy o tym myślała, nie chciała, aby tak było. Chciała, aby on
wyjechał gdzieś i wrócił do niej i do sikorek.
Cztery lata liceum minęły
szybko dla Elżbiety. Nowe koleżanki, nowi koledzy, przyjaciele. Ale
żadnej miłości. Poszła na studia, na polonistykę gdyż kochała
literaturę. I jej droga na zajęcia znów przebiegała przez park,
To jej przypomniało stare czasy, gdy leciała na ósmą do szkoły
podstawowej. Odświeżyło też wspomnienie o Adrianie. Nigdy go nie
zapomniała, chociaż nieco przybladł jego wizerunek w jej pamięci.
Studia dawały jej dużo
radości i satysfakcji. Przerwy między zajęciami spędzała w parku
na tej samej ławce pod brzozą i podświadomie liczyła, że kiedyś
znów zobaczy brązowy płaszcz, kasztanowo miedziane włosy i
wyciągniętą dłoń z ziarnem. Czasem jej się nawet wydawało, że
go widzi, ale zawsze się okazywało, że to inny mężczyzna w
podobnym płaszczu. No cóż… co ona sobie wyobrażała, przecież
minęło już sześć lat. Ostatni raz widziała go w marcu w ósmej
klasie, a teraz był początek października, a ona na trzecim roku
studiów. Chyba powinna w końcu o nim zapomnieć.. Ale jakoś nie
mogła.
Ostatniego dnia października
siedziała na swojej ławce i czytała książkę, o której musiała
napisać recenzję. Było wyjątkowo ciepło i świeciło słońce.
Złota Polska jesień, pomyślała jak rano wychodziła na zajęcia.
Pogoda wprost idealna na to by odpocząć w parku. Lub się pouczyć,
co też czyniła. Książka była interesująca i ją naprawdę
wciągnęła. Mimo to kątem oka dostrzegła postać mężczyzny
stojącego nieopodal. Obok niego siedział pies. Elżbieta bardzo
lubiła psy, więc popatrzyła w tamtą stronę. Śliczny wilczur
siedział tuż przy właścicielu ubranym w popielaty, dobrze
skrojony płaszcz z postawionym kołnierzem. Chciała już wrócić
do lektury, gdy nagle dostrzegła dłoń mężczyzny. Wyciągnięta
przed siebie wnętrzem do góry, a na niej ziarno…
Serce jej na chwilę zamarło
a potem zaczęła bić jak szalone. To on! To Adrian!
Zamknęła książkę i z
szerokim uśmiechem wstała. Tak, to on! Miał ciemne okulary, więc
nie widziała oczu, ale to nie przeszkadzało jej w rozpoznaniu
ukochanego sprzed lat. Zbliżyła się. On spokojnie czekał aż
przyleci jakaś sikorka, ale żadna nie podlatywała i nie siadała
na dłoni.
- Boją się psa, nie
przylecą. – Powiedziała przepełniona radością.
- Tak… ale niestety nie mogę
bez niego przyjść tutaj… ani nigdzie indziej… - Odparł cicho i
spokojnie odwracając do niej swoją twarz.
Uśmiech zamarł jej na
ustach. Wiedziała już, czemu nosił ciemne okulary i co robił u
jego boku ten owczarek.
Adrian był niewidomy, a
raczej ociemniały w wyniku jakiegoś nieszczęśliwego wypadku. Znów
poczuła wilgoć w oczach i ból w sercu. Nie wiedziała, co powinna
powiedzieć bądź uczynić. Czuła się przytłoczona tym odkryciem.
Pomógł jej pies Adriana, który właśnie cicho zaskomlił.
- A jak się nazywa to śliczne
stworzenie? – Zapytała najsłodziej jak tylko umiała i ukucnęła
przy psie, aby go pogłaskać.
- Ceren. Nie gryzie i jest
bardzo przyjacielski. – Odpowiedział tak samo uprzejmie i też
pogłaskał psa. Rozsypał trzymane ziarno po ziemi i otrzepał dłoń.
– Dziś już na pewno nie przyjdą do mnie moje sikorki. A kiedyś
tak chętnie przylatywały.
- Nauczą się… jeszcze
przylecą, na pewno. Proszę nie rezygnować.
Uśmiechnął się wtedy do
niej tak ciepło i miło. Poczuła, że byłaby w stanie uczynić dla
niego wszystko. I głos miał dokładnie tak aksamitny i miękki jak
myślała sześć lat temu.
Nie znała się na ptakach i
nie wiedziała jak długo żyją sikorki ani czy się potrafią
przyzwyczaić do człowieka z psem. Ale powiedziała mu to gdyż
pragnęła go jeszcze raz spotkać. Teraz mogła spokojnie i bez
wątpliwości bliżej się z Adrianem zaznajomić. Nie spostrzegła
bowiem na jego palcu obrączki.
Kilka dni później znów, tak
jak tego pragnęła go spotkała. Ceren pierwszy ją zlokalizował i
wesoło zamachał ogonem.
- Witam, znów się spotykamy.
– Przywitał się z nią nim zdążyła mu zdradzić swoja
obecność. Usłyszał ją?
- Dzień dobry… jak pan
mnie poznał?
- Po zapachu pani perfum… i
Ceren się ucieszył. Bardzo panią polubił jak ostatnio go pani
wypieściła… to ogromny pieszczoch. – Odparł z uśmiechem.
Był taki radosny, jakby nie
zwracał uwagi na swoją ułomność.
- Ja też go bardzo polubiłam.
- Adrian jestem, bardzo mi
miło panią poznać. – Wyciągnął w jej kierunku dłoń.
Uścisnęła ją i poczuła jej miękkość i siłę.
- Elżbieta. Bardzo się
cieszę.
Poprowadziła go do swojej
ławki pod brzozą i głaszcząc ułożony na swoim kolanie pysk psa
rozpoczęła rozmowę. Spytała, czym się zajmuje i odwzajemniła
się odpowiedzią na to samo pytanie. Dowiedziała się, zatem, że
jest po biologii, a konkretnie po ornitologii i od dwóch lat pracuje
nad książką. Rozmowa płynęła im bardzo lekko i przyjemnie. Nie
odczuwali upływającego czasu. Elżbieta nie poszła na dwa wykłady
wieczorne, bo wolała spędzić ten czas na ławce w parku w
towarzystwie Adriana. Rozstali się przed siódmą wieczorem i
obiecali, że to nie ostatnie spotkanie.
W domu Elżbieta otworzyła
swój pamiętnik i zapisała w nim uczucia, jakie ją wypełniały. A
były to radość i szczęście oraz miłość. Czuła, że nabrała
wiatru w żagle. Poznała go bliżej i z każdym nowym słowem, jakie
wypowiadał czuła, że jest jej droższy i droższy. Znów czuła
się jak nastolatka.
Spotykali się kilka razy w
tygodniu, ona nie zawsze mogła być w parku o ich porze z powodu
zajęć, ale jak tylko mogła to była i zawsze tak samo się
cieszyła na te spotkania. Spacerowali po parku i mieście, siadywali
w kawiarenkach. Kiedyś Adrian zaprosił ją do filharmonii na
koncert. Przyszedł ubrany w biały garnitur i prezentował się
wspaniale. Był bez psa, ale miał białą laskę, co w tej sytuacji
było i odpowiednie i wyglądało naprawdę dobrze. Zwłaszcza jak
stał nonszalancko oparty obiema dłońmi o nią. Ona sama miała na
sobie nieskomplikowaną bordową sukienkę z lekkiego materiału.
Kiedy do niego podeszła położył jej dłoń na ramieniu i lekko,
dotykając zaledwie opuszkami palców zjechał w duł aż dotknął
dłoni. Uniósł ją do ust i złożył szarmancki pocałunek.
- Nie mogę tego ocenić na
podstawie obserwacji, ale jestem przekonany, że wyglądasz pięknie.
- Dziękuję… A ty wyglądasz
wspaniale.
Ujął ją pod ramie i
pozwolił, aby poprowadziła do sali koncertowej. Muzyka była
piękna, nastrojowa i romantyczna. Czuła się szczęśliwa siedząc
obok tego mężczyzny i trzymając jego dłoń w swojej. Marzyła
przecież o tym tyle lat.
Po koncercie zaprosił ją na
kolację i nie potrafiła mu odmówić, nie chciała tego robić
zresztą.
Na dworze było zimno.
Rozpoczynała się druga połowa grudnia, był wieczór i miasto
tętniło życiem gotując się do świąt.
- Z pewnością jest ci zimno.
– Rzekł po kilku krokach – Masz taką cienką sukienkę pod
płaszczem, a i on do najcieplejszych nie należy…
Chciała zaprzeczyć, ale nie
zdążyła. Jego popielaty płaszcz już otulał jej ramiona. Och,
gdyby tylko mógł zobaczyć teraz jej oczy. Dostrzegłby w nich samą
miłość, troskę i uwielbienie. Objął ją, a ona się do niego
przytuliła i razem skierowali się do restauracji. Tam przy lekkiej
kolacji w miłej atmosferze rozmawiali o koncercie. W pewnym momencie
Adrian zakaszlał dyskretnie.
- To dla tego, że dałeś mi
swój płaszcz. – Żaliła się zmartwiona.
- To nic takiego. –
Zaprzeczył z rozbrajającym uśmiechem. – Wolę już trochę
pokasłać niż mieć świadomość, że tobie jest zimno…
- Adrianie…
Boże jak ona go kochała.
- A co się stało z twoim
brązowym płaszczem? – Zapytała w pewnym momencie. Uniósł głowę
znad talerza.
- Brązowy płaszcz…-
Powtórzył zdziwiony. – Od wielu lat go nie noszę. Skąd wiesz?
- Widywałam cię dawno temu
jak karmiłeś sikorki w tym samym miejscu. – Czuła się trochę
niezręcznie. Nie wiedziała czy powinna mu powiedzieć, co czuła do
niego i co czuje nadal.
Adrian tym czasem zmarszczył
brwi i coś sobie usiłował przypomnieć. Odłożył sztućce i
wytarłszy ręce w serwetkę sięgnął do swojej szyi. Zdjął z
niej złoty łańcuszek z wisiorkiem w kształcie ptasiego pióra.
Ułożył go sobie na dłoni i uśmiechnął się do siebie. Patrzyła
na łańcuszek i jego palec pieszczący piórko.
- Sześć lat temu go kupiłem.
Widywałem wtedy w parku śliczną dziewczynę. Była bardzo młoda i
się obawiałem, że uzna mnie za starucha jak ją zaczepię. Przed
świętami postanowiłem, że jej go dam.
Urwał na chwilę i widać
było, że jest myślami przy tamtej dziewczynie.
- Miała złociste włosy i
duże, szare, piękne oczy. Siedziała zawsze o tej samej porze na
tej samej ławce pod brzozą… na tej samej, co my siadamy Elu… -
Ujął jej dłoń w swoją i położył łańcuszek na niej. - Ale
nie dałem go… stchórzyłem. Przestraszył mnie jej wiek. Była
chyba dziesięć lat młodsza ode mnie.
- Dziewięć Adrianie. –
Głos jej się trząsł ze wzruszenia.
- Tak, dziewięć…
przychodziłem codziennie karmiłem sikorki, moje sikorki, a
przychodziłem dla niej. Pamiętam, jak kupiłem ten łańcuszek,
moja siostra, która była wtedy ze mną strasznie chciała się
dowiedzieć, dla kogo to…
- A więc to była twoja
siostra? – Oczy Elżbiety były szeroko otwarte. Jego siostra…
jego rodzona siostra…
- Tak, to też wiesz?
- Widziałam cię wtedy.
Myślałam… - Zasłoniła twarz dłońmi bo czuła jak policzki
stają się wilgotne od łez.
- Elu, co się stało?
Spojrzała na niego.
- Ja wtedy kupiłam dla ciebie
ciemno oliwkowy szalik, bo nie nosiłeś i się bałam, że się
przeziębisz. A jak ją zobaczyłam to… to…
Dotknął jej twarzy i
pogłaskał po policzku.
- I myślałaś, że to moja
dziewczyna?
Rozpłakała się.
- Tak…
Wstał i podszedł do niej,
przytulił klęcząc i szepnął cicho by nie płakała.
- Ja się wtedy w tobie tak
zakochałam, przychodziłam tam by na ciebie patrzeć.
- Elu… słonko moje, czy co
roku zbierałaś jesienne liście?
A więc ja widział wtedy. Też
ją widział i…
- Zadurzyłem się w drobnej
blondyneczce, która zbierała w parku liście, a pokochałem
wspaniałą studentkę polonistyki, która podeszła do mnie sześć
lat później. Tak żałuję, że nie mogę spojrzeć w twoje szare,
piękne oczy… ale obraz twój z bukietem liści na zawsze został w
moim sercu… kocham cię Elżbieto.
Przytuliła się do niego i
odnalazła jego usta. Nie potrzebowali wzroku by dać sobie miłość.
- Masz jeszcze ten szalik? Bo
nie chciałbym się rozchorować tuż przed naszą podróżą
poślubną…
*****************************************************************************
To jest sikora bogatka
A to sikora modra - zwana modraszką
A tu moje ulubione sikorki ubogie nazywane czasem szarytkami.